niedziela, 20 kwietnia 2014

Rozdział 1 : Rzeźnik

~~ Dedykacja dla Alex ~~


Świadomość, że od dzisiaj będę tu przebywać znacznie częściej, zachęciła mnie do rozejrzenia się po domu Hithaina. A ten wręcz nie oponował, tylko z tym swoim głupim uśmiechem szedł za mną cały czas, pozwalając mi na to wstępne rozpoznanie w terenie.
Parter tego domu nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Był wręcz pospolity i aż błagał o odrobinę kobiecej ręki, która by go upiększyła. Salon z jednym fotelem, barkiem oraz stolikiem pustym i proszącym się o starcie kurzu miał jednak jedyną, dobrą rzecz – kominek, w którym teraz już palenisko wystygło, sadzą brudząc dotychczas jasny kamień.
Z salonu wychodząc lądowało się na korytarzu. Ten z jednej strony prowadził do wyjścia. Naprzeciwko pomieszczenia zaś drzwi prowadziły do kuchni i jadalni, do której jednak, z racji kawalerskiego życia Hithaina, nie chciałam zaglądać, niepewna co bym mogła tam znaleźć.
Kierując się na lewo od salonu, można było w końcu dość do dwóch ostatnich drzwi – jeno z przejść prowadziło do sypialni, drugie do łazienki. Z alkierzem miałam czas zapoznać się już tego ranka, bowiem to w nim przyodziałam się w strój służki i przygotowałam się do mej dzisiejszej pracy. Co do łazienki... Również obawiałam się tam wejść, z tego samego powodu, co do kuchni.
Sypialnia też nie zmieniła się zbytnio pod moją nieobecność. Łóżko, niezmienne w swej naturze, stało z kołdrą rozwaloną i pomiętoloną, a poduszki zdawały się zaraz spaść. Jedyne okno nie dawał światła – był środek nocy. A szafa stała zamknięta, trzymając w swym wejściu odzienia.
Ogółem, cały parter domagał się, by Hithain znalazł sobie żonę, która mogłaby zadbać o porządek i ładniejszy wystrój.
Ale nie podzieliłam się moimi przemyśleniami z mężczyzną. Ten pewnie palnąłby jakąś głupią uwagę.
Wreszcie wspięłam się po schodach na górę. Tutaj już sprawa miała się całkiem inaczej. Od schodów wychodziło się na niewielki, zaprawdę malutki korytarz, którego jedyne drzwi były zamknięte. I to szczelnie, bo były w nich aż trzy zamki.
- Moment – powiedział Hithain, wymijając ją i wyciągając zza pazuchy pęk kluczy. Otwarł pierwszy zamek, a ten szczęknął posłusznie i zazgrzytał boleśnie, dając jednak znak, że udzielił wstępu gościom. Tak samo postąpił pod naporem klucza następny. I ostatni zamek też. – Proszę, otwarte.
Nie czekał jednak, aż sama zechcę nacisnąć klamkę. Sam otworzył przed mną drzwi i opierając dłoń na moich plecach lekko popchnął mnie, zapraszając do środka.
Pomimo, iż był środek nocy a ciemność panowała, jakby słońce już nigdy nie miało wstać, to nie miałam problemów z rozeznaniem się w terenie. Wzrok miałam równie dobry w ciemności jak i w świetle.
Całe piętro stanowiło jeden, wielki pokój. A jego zawartość mogłaby wzbudzić podejrzenia co najmniej samej Gwardii Królewskiej.
Bowiem wszędzie, na stojakach pod ścianą, stały bronie. I wszystkie ich rodzaje, nie tylko te poręczne, ale też te ciężkie i wielkie, domagające się trzymania oburącz.
Zaczynało się niewinnie. Od niewielkich sztyletów, które można było schować za cholewą buta. Dmuchawki ze strzałkami, na które można było nałożyć najróżniejsze trucizny. Wszystkie rodzaje łuków, aż te przeszły w kusze, zarówno te wykorzystywane przez Gwardię Królewską i Straż Miejską, duże i dające wrażenie, słusznej oczywiście, siły, aż po kusze mniejsze, niewielkie, które może nie zadziwiały swą wielkością, ale jednak wyglądały groźnie i zapewne były równie zabójcze.
Im dalej sięgać wzrokiem, tym więcej ciekawych broni można było znaleźć.
Były miecze jednoręczne, półtoraręczne i dwuręczne. A choć było ich multum, każdy z nich był inny. Ten był prosty, najpospolitszy na świecie. Zaraz obok niego stał miecz o ostrzu zakrzywionym, niby sierp księżyca, a w swym wykonaniu i wyglądzie zdawał się sprowadzany wprost ze swej ziemi ojczystej, z Lajiahan, który leżał daleko na południu. Zaś ja nie śmiałam wątpić w oryginalność tak wspaniałej broni.
Czy na tym się kończyło? Nie! Miecze były nie tylko lajiahańskie. Bronie berkhińskie, pozbawione jelców, zaś z ostrzem tak gładkim i idealnie wyważonym, że nawet niewprawna ręka stawała się z nim zabójcza. Szpady feyveskie, piękne i majestatyczne, których nie powstydziłaby się tutejsza szlachta. A choć bogatsza część mieszkańców zapewne nosiłaby je tylko na pokaz, tak tutaj, przede mną, stał okaz zaprawdę śmiercionośny. Były nawet rapiery tistwańskie, z jelcem oplatającym dłoń trzymającego niby dodatkowa warstwa zbroi, chroniąc palce nie tylko przed zranieniem, ale też wyrwaniem broni.
Za mieczami, które w swej różnorodności były w stanie zająć całą ścianę, były też włócznie. I tak jak miecze, każda z nich była wykonana w inny sposób, zapewne były też różnego pochodzenia. Lajiahańskie, berkhińskie, feyveskie, tistwańskie... A wszystkie one stały w rzędzie, podobne do siebie tylko ciemnym drzewcem.
Ostatni stojak był inny od reszty. Bo tak jak pozostałe, które utrzymywały ciężar broni do najzacieklejszych bojów, tak ten jeden prezentował wspaniałą kolekcję narzędzi tortur.
- Cóż, czasami trzeba wyciągnąć z kogoś potrzebne nam informacje... A jeśli ten ktoś nie chce gadać, trzeba mu ładnie wyperswadować, że lepiej dla niego, by wszystko ładnie wyśpiewał – powiedział Hithain, opierając dłoń na oparciu krzesła, którego kajdany bez problemu mogły utrzymać w miejscu najsilniejszego męża. A budowa krzesła z łatwością pozwalała na zamienienie go w stół operacyjny.
Nie umknęło mi drżenie rąk mężczyzny i jego dziwna bladość, kiedy znalazł się w pobliżu tego mebla tortur.
- Co do twojego odzienia – powiedział, szybkim krokiem odchodząc od krzesła, jakby te miało nagle ożyć i rzucić się na niego, zamykając jego nogi, ręce i kark w swych kajdanach. Brunet podszedł do jednej, jedynej szafy, która stała zaraz obok drzwi. Otwarł ją i wyciągnął coś ze środka. – Nie wiem, skąd, ale skądś Azel wiedział już, jaki masz rozmiar. Uszyte z najlepszego, dostępnego materiału. Rozciągliwe, wygodne i, oczywiście, idealnie dopasowane do twojej... Pracy.
Kiedy podawał mi strój, jego ręce nadal drżały, a bladość nie ustępowała. Przez moment chciałam się go zapytać, czego się tak boi? Ale nie spytałam.
Może po prostu jest tchórzem?
Wzięłam odzienie, którego czerń zlewała się z ciemnością w pokoju. Ale nawet mimo to dostrzegłam już pełno pasów i sakw, w których mogłam przetrzymać wszystko to, co mi było potrzebne.
- To ten... Przymierz to... A ja wrócę do salonu... Zaschło mi w gardle, więc wiesz – zająkał się przez chwilę Hithain, a potem wyszedł z pokoju, stanowczo zbyt szybkim krokiem.
Tak.
Ten mężczyzna to na pewno tchórz.

~*~

Ten pokój, pełen broni, narzędzi tortur i wszystkiego, co tylko mogło komukolwiek zrobić krzywdę, napawał go strachem.
Nic więc dziwnego, że kiedy tylko miał okazję, uciekł stamtąd. Niemal dosłownie, bowiem na chwilę aż zapomniał o schodach prowadzących na dół. Kiedy zaś przypomniał sobie o nich prawie potknął się o własne nogi, starając się nie spaść. I nie spadł tylko cudem. Lub raczej refleksem, bo zdążył w ostatniej chwili zaprzeć się rękoma o ściany, które wąsko ograniczały schody po obu stronach.
Nabrał głęboko tchu, mając już niemal mroczki z nagłej obawy o własne życie. A potem wyprostował się, zmuszając jednocześnie do spokojnego oddechu. I zszedł na dół, mając już serdecznie dość ekscesów jak na jeden dzień.
To dla niego zbyt wiele...
Wszedł do salonu i opadł na fotel, który aż zaskrzypiał w proteście pod ciężarem jego ciała. Zaraz jednak pożałował swojej decyzji, bo suchota w ustach i gardle przypomniała mu o sobie bolesnym, suchym kaszlem.
Wstał powoli, wpierw oparłszy dłonie na kolanach, a potem całą siłą woli unosząc się na nogach, które zdawały się nagle zrobiony z waty.
Podszedł do barku, otworzył go i wyciągnął z niej niedawno otwartą butelkę wina. Jednak dopiero po chwili namysły wyciągnął dwa kieliszki, nie zaś jeden, jak najpierw zamierzał. Postawił pucharki na stoliku, wyciągnął wciśnięty niedbale w szyjkę butelki korek i nalał trunku do nich. Czerwony płyn rozkosznie zawirował wewnątrz, nim uspokoił się łagodnie, słodkawym zapachem wypełniając pomieszczenie.
Nie usłyszał jej, kiedy zeszła, kiedy podeszła, kiedy znalazła się przy jego boku. Nie zdał sobie sprawy z jej obecności nawet, kiedy cierpliwie czekając obserwowała, jak nalewał wina do kieliszków. Zorientował się dopiero, kiedy wyprostowany wtykał z powrotem korek w szyjkę butelki. A wtedy niemal wypuścił ją z ręki, cofając się chwiejnie o krok.
- Boże Jedyny Wszechwiedzący! – jęknął Hithain nienaturalnie wysokim głosem. Mało brakowało, a potknąłby się o własne nogi.
Dziewczyna wyciągnęła rękę i chwyciła go za kołnierz kaftana, chroniąc go przed upadkiem.
Odzienie do jej pracy idealnie dopasowało się do ciała dziewczyny. Górę stroju stanowiła czarna, lniana koszula bez rękawów, opinająca jej talię i piersi. Przez klatkę piersiową miała przepasane dwa pasy skórzane, które krzyżowały się, dając jednocześnie miejsce na umieszczenie drobnej broni. Której jednak nie miała wetkniętej w przeznaczone doń miejsca. Czarne rękawice bez palców sięgały do łokci, całe przedramię opinając wraz z garbowaną skórą. Spodnie miała równie przylegające i długie, z pasami zapiętymi na udach. Te już, jak im ich natura kazała, przytrzymywały cztery sztylety. A buty były wykonane jeno z materiału, za podeszwę mając tylko kawałek skóry. A wszystko po to, by nie wytworzyć najcichszego stuknięcia podczas chodzenia.
Włosy dziewczyna splotła w długi warkocz, który uciekał jej spod kaptura i opadał na piersi. Głęboki cień padał na jej twarz, w połowie skrytą również pod chustą, która zostawiała miejsce tylko na oczy, by mogła widzieć.
- Nie pojawiaj się tak nagle obok! Zawału dostanę! – szepnął, starając się odzyskać oddech. Dłoń dociskał do klatki piersiowej, starając się opanować oszalały, bolejący aż rytm serca, wzbudzony nagłym skokiem adrenaliny.
Znowu, jak i wcześniej to uczynił, opadł ciężko na fotel, bo nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Dziewczyna stojąca obok schyliła pokornie głowę, zsuwając z dolnej części twarzy chustę.
- Już nie będę tak robić – obiecała, lecz on już zdążył się w tym czasie uspokoić. Podniósł rękę. I gestem dłoni zapewnił ją, że nie jest zły za prawie doprowadzenie go do śmierci na zawał.
- Wracając do interesów – zaczął, luzując kołnierz koszuli przy szyi, przy czym odpinając jej górny guzik. Miał zapotrzebowanie na więcej tlenu nagle, a kamizelka będąca nieodłącznym elementem surdutu, który w ostatnich latach cieszył popularnością wśród ludu, chyba za bardzo uciskała go w pasie – dzisiaj masz jeszcze dzień wolny, choć Azel był temu przeciwny. Wręcz przeciwnie, wraz z ostatnimi wydarzeniami w mieście pragnie wręcz, byś jak najszybciej zaczęła robotę.
Przerwał na moment, zdając sobie nagle sprawę, że w tym ciasnym, niewielkim i zionącym kawalerskim życiem salonie jest tylko jeden fotel. Zajęty przez niego. Szybko zerwał się, zapominając o dręczących go dopiero co słabościach i grzecznie odpierając jedną dłoń na ramieniu dziewczyny, drugą zaprosił ją, by usiadła.
Usiadła.
Wtedy też ujął dwa kieliszki z winem stojące dotychczas na stoliku i podał jej jeden.
- Nie piję – odpowiedziała, kręcąc lekko głową.
W jakiś sposób nie zawiódł się. Doskonale wiedział, że nie powinna pić. Zwłaszcza przed pracą. Byłoby iście podejrzane, gdyby nagle z dachu zsunęła się pijana dziewczyna ubrana jak złodziej czy skrytobójca. Trudno byłoby wyjaśnić całą sytuację Straży. A co dopiero Gwardii Królewskiej.
Odstawił kieliszek na stolik, drugi unosząc do ust i upijając łyk.
- Twoja robota – powiedział, wsuwając jedną dłoń do kieszeni spodni – teoretycznie jest prosta. Musisz odnaleźć Rzeźnika. Wiesz, kto to Rzeźnik?
- Nie – odpowiedziała, znowu kręcąc powoli głową. I ponownie jej duże, zielone oczy wbiły się spojrzeniem w jego, szukając odpowiedzi.
- Rzeźnik – powiedział, zmuszając się odwrócić wzrok od jej twarzy. Jeszcze by go zaczarowała i by palnął jakieś głupstwo... – to ta osoba, która nocą wędruje po mieście i morduje ludzi. W tym miesiącu miał szesnaście ofiar. W poprzednim nieco więcej.
Znowu uniósł kieliszek do ust i upił łyk. Wino było słodkie.
- Problem w tym – wznowił swoją mowę, spoglądając w okno i ciemniącą się za nim noc okrywającą dzielnicę mieszczańską miasta, zwaną dzielnicą Nieba – że ten ktoś jest szczwany. Ciągle wymyka się nam, ucieka, omija pułapki... Nie jesteśmy w stanie go dorwać...
- My? – podpytała dziewczyna, w końcu rozsadzając się wygodniej w fotelu i zakładając nogę na nogę.
- Tak. Co ty, nic ci Azel nie wyjaśnił? – widząc przeczący ruch głowy Ayny, mężczyzna westchnął ciężko i z przesadnym ubolewaniem, dramatycznie unosząc dłoń do czoła. -  No dobrze. Jesteśmy grupą ludzi, lecz w żaden sposób się nie nazwaliśmy. To by na sformalizowało, a oficjalnie nie istniejemy. Dzielimy się na trzy sekcje: Sekcja Pierwsza czyli Rządzący – mówiąc to uniósł palec wskazujący, rozpoczynając wyliczankę. – Osoby z niej wydają wszelkie rozkazy. Podlegają jedynie bezpośrednio samemu Królowi, toteż żadna Straż ni Gwardia Królewska nawet nie może ich tknąć palcem. Rządzących jest najwyżej dwóch, czyli Mistrza i Czeladnika. Obecnym Mistrzem jest dobrze znany nam Azel Toshand. Sekcja Druga – teraz Hithain uniósł palec środkowy, wskazując wywołaną liczbę – czyli Sekcja Informacyjna. Ta część naszej grupy jest najbardziej rozbudowana. Jesteśmy potężną siecią informacyjną rozrzuconą po całym Tosgeian. W każdym mieście, w każdej wsi, dosłownie wszędzie mamy swoich ludzi, którzy zbierają informacje informują Rządzących o wszystkim, co się w kraju dzieje. Ja jestem Informatorem. Mamy w tej Sekcji sporą hierarchię, Informatorzy danego stopnia mają pod sobą kilku innych, którzy dostarczają mu informacji a ten je przesyła dalej... Ale to już zbyt skomplikowane jest. Ja jestem Informatorem drugiego stopnia, czyli podlegam bezpośrednio Informatorowi pierwszego stopnia, który już współpracuje z samym Azelem. Łapiesz na razie?
Kiedy dziewczyna skinięciem głowy potwierdziła, że nadąża za jego tłumaczeniem, nabrał znów oddechu i z dramatyczną miną uniósł kolejny palec, wskazując liczbę trzy.
- Sekcja Trzecia, czyli Wykonawcy. Tych już jest stosunkowo niewiele, najczęściej tylko w większych miastach. W Geinwelm mamy ich trzech łącznie z tobą. Są to osoby, które przyjmują rozkazy Rządzących wydane na podstawie danych zebranych przez Informatorów i wykonują je. Ty jesteś Wykonawcą. – Odetchnąwszy cicho Hithain znów napił się wina, by zwilżyć gardło po długiej przemowie. – Zdarza się, że przez... Swoje życie prywatnie, wiesz, żona, syn, Azel nie ma czasu cały czas siedzieć i wydawać polecenia. Dlatego często, w sprawach które zdają się mniej błahe, jak chociażby jakiś pijak po pijaku złorzeczył na Króla i trzeba się przekonać, czy to aby na pewno tylko pijacki bełkot, zostawia wolną rękę Informatorowi pierwszego stopnia, który za niego wydaje te rozkazy.
Zamilkł w końcu, wyjaśniwszy najważniejszy zarys hierarchii w nienazwanej grupy. Teoretycznie nie było to skomplikowane. A przynajmniej dopóki trzymano się z dala od skomplikowanych powiązań i zależności wśród Informatorów. Ktoś nieobeznany z ich wewnętrzną, specyficzną siatką mógłby się pogubić. Lecz ta właśnie hierarchia pozwalała im w jeszcze szybszy i pewniejszy sposób przekazywać informacje...
- Byliśmy przy Rzeźniku – podjęła Ayna, wyrywając Hithaina z zamyślenia i przypominając mu, na czym skończyli.
Potrząsnął głową, odrzucając rozmyślania nad hierarchią i znów uśmiechnął się, spoglądając na dziewczynę. Jej zielone spojrzenie skrzyżowało się z jego szarym.
- No tak. Rzeźnik, człowiek który morduje ludzi po nocach. Nie znamy jego motywów, ale jest nam naprawdę nieprzyjemnym cierniem – Westchnął ciężko, może nawet przesadnie zbyt dramatycznie. Ale co poradzić? Towarzystwo kobiet tak na niego działało, a świadomość, że nigdy z żadną kobietą mu się nie udało... – Dla bezpieczeństwa, Król nakazał mieszkańcom zamykanie się na noc w swych domach.
- Słyszałam herolda, jak to ogłaszał – powiedziała dziewczyna.
- Właśnie – skinął głową, wskazując na nią palcem jednak nie w geście oskarżenia, a w podchwyceniu myśli. – A ten ruch, choć kierowany troską o dobro mieszkańców, budzi niezadowolenie mieszkańców. Ludzie to istoty tak głupie, że choć wiedzą, iż Straż, Gwardia Królewska, Rada Dworu i sam Król się jak najbardziej o nich troszczą i robią wszystko dla ich dobra, nadal będą niezadowoleni. Toż to dla nich ograniczenie wolności! – Hithain wykonał gwałtowny ruch ręką, wyrzucając ją w górę, tą gestykulacją podkreślając swoją mowę. – Cóż z tego, że dzięki temu w tym tygodniu ze statystycznej liczby ofiar jednej na dwa dni spadło na jedną na pięć dni? Ale kogo to obchodzi! Starzy pijacy, mężowie, ojcowie i synowie nie mogą długo zostać u przyjaciół i w karczmach, by się spić, a to już im przeszkadza.
Wzburzenie mężczyzny nie udzieliło się dziewczynie. Przez moment nawet pomyślał, że dał się ponieść i wypadł przed nią głupio. Szybko poprawił kamizelkę i znów wsadził dłoń do kieszeni spodni.
- Zatem ogólna sytuacja w stolicy nie budzi radości mieszkańców. Co za tym idzie, niezwykle sprzyja tworzeniu się pewnych zagorzałych niechęci wobec Króla naszego i jego Rady Dworu. A uciszenie tych niepokojów społecznych leży w naszej robocie. A konkretniej, w twojej – powiedział, uśmiechając się do niej ciepło. – Najszybszym, najpewniejszym i najskuteczniejszym, prawdopodobnie, sposobem będzie usunięcie z Geinwelm Rzeźnika.
Dziewczyna skinęła głową. I wstała.
- Jak mniemam, mam go wytropić? – upewniła się, naciągając z powrotem chustę na twarz.
- Tak. On sam zdaje się ma jakieś wyszkolenie, bo jest w stanie nam umknąć, kiedy go szukamy. W praktyce może być ciężko. Ale Azel obiecał ci jeszcze dzisiaj wolną noc, więc...
- Mój Pan zapewne chciałby, by owe niepokoje społeczne szybko ucichły – powiedziała dziewczyna. Podążył za nią po schodach na piętro i, tłamsząc w sobie strach przed tym pomieszczeniem, wszedł do pokoju-zbrojowni.
- Chcesz iść już teraz?
- Tak – powiedziała dziewczyna, otwierając okno i siadając na parapecie. Nadal była przodem do niego, kiedy oparła dłonie na framudze, po obu stronach jej bioder. – Mogę mieć jeszcze ostatnie pytanie?
- Wal śmiało – wyszczerzył się głupio mimochodem.
- Nie boicie się trzymać tutaj tyle broni? A co, jeśli Straż nagle tu wejdzie i wszystko się wyda? Na co bronie, które całkowicie nie nadają się do naszej pracy? Jak uciszacie wrzeszczące w niebogłosy obiekty tortur?
W owym ostatnim pytaniu zawarły się aż cztery. Zaśmiał się mimowolnie, w jakiś sposób zadowolony z nagłego wybuchu zainteresowania ze strony dziewczyny.
I wtedy w jego głowie powstał plan.
- Mam pomysł – powiedział, wyciągając ręce i chwytając jej dłonie. Nie odtrąciła go, co dodatkowo go uszczęśliwiło. – Wykonaj szybko swoją robotę, a wtedy w akcie uczczenia twej pierwszej misji zakończonej sukcesem zrobimy sobie jakąś wspaniałą kolację, na której odpowiem ci na wszystkie twoje pytania.
Na moment między jej brwiami pojawiła się zmarszczka, sygnalizująca, iż dość sceptycznie podeszła do jego pomysłu. Był już gotów spisać się na straty, kiedy w końcu westchnęła.
I skinęła głową.
- Niech ci będzie. Ale tylko pod warunkiem, że uda ci się zdobyć zgodę Azela, by dał mi wtedy wolną noc.
„Tak!” wrzasnął w myślach, cudem powstrzymując się, by nie ryknąć tego na głos. I ochoczo pokiwał głową.
- Jasne, jasne! – powiedział, szczerząc się głupio, ale szczęśliwie.
- Idę. Robota czeka – powiedziała, wysuwając swoje dłonie z jego uścisku.
I choć nie wiedział kiedy to się stało, nagle zniknęła mu sprzed pola widzenia. Ostatnim ułamkiem sekundy dostrzegł, jak jej ciało wygięło się z kocią gracją, a potem już ruchem pięknym niby lot ptaka podciągnęła się na dach. A kiedy przypadł do okna i wychylił się najbardziej, jak umiał, nie dostrzegł jej.
Nie usłyszał nawet, jak stąpała po dachówkach.

~*~

Zamknął za sobą drzwi gabinetu, starając się, by stuknięcie klucza zamykającego zamek był jak najcichszy. A potem, pospieszne a zarazem na palcach, ruszył korytarzem rezydencji.
Nie musiał iść daleko, by dojść do schodów.
Parter całej rezydencji zajęty był nie tylko przez gabinet, ale też przez jadalnię, kuchnię, bawialnię, pokoje służby, prywatną, niewielką bibliotekę i pokój dzienny. Sypialnie wszystkie zaś znajdowały się już na piętrze domostwa.
Wspiął się po stopniach jak najszybciej, a potem już jak najciszej dopadł do drzwi sypialni. I wszedł.
Nic tu się nie zmieniło odkąd opuścił to pomieszczenie. Nawet Annea nie zmieniła swojej pozycji, na wpół przykryta kołdrą, z włosami rozwalonymi na obu poduszkach. Lubiła je zostawiać na noc rozpuszczone, choć potem zawsze wyglądała jak wiedźma.
Ściągnął szlafrok i odwiesił go do szafki. Na nieszczęście, to właśnie dźwięk zamykanych drzwiczek mebla zdradził go.
- Hmm? – mruknęła sennie kobieta, obiema dłońmi odgarniając z twarzy plątaninę brązowych kosmyków. Najpierw wyłonił się jej drobny nosek, jak od myszki która wychodząc ze swojej kryjówki starała się wywęszyć niebezpieczeństwo. A potem dopiero w ciemności wyłoniła się na blade światło księżyca twarz. – Kochanie? Co ty robisz?
Miał bardzo niewiele możliwości. A wyznać wszystkiego żonie swej nie mógł, choć bardzo chciał. Ach, zasady...
Mógł powiedzieć, że był sprawdzić, czy z Ayną wszystko w porządku. Natychmiast odrzucił tą myśl, bowiem wiedział, że kobiecy umysł w swym skomplikowaniu mógł wysunąć najgorsze z możliwych podejrzeń.
Mógł powiedzieć, że zdawało mu się, że coś usłyszał więc poszedł sprawdzić, czy aby nikt się nie włamuje. To też nie była dobra myśl, bowiem znając Anneę, zacznie najpierw płakać przerażona, że mogła stracić przez śmierć tragiczną swego męża. Potem zaś zaczęłaby się robić wściekła, że narażał swe życie, aż w końcu nieźle by mu się oberwało. A na końcu znów zaczęłaby płakać. Kobiety... Nawet w swej trosce potrafią nieźle dogryźć.
A wtedy usłyszał głos, i doskonale wiedział, co powiedzieć.
- Nares znów zaczął mówić przez sen. Byłem sprawdzić, czy aby na pewno nie miał koszmaru i się nie obudził – powiedział szybko, wskazując dłonią na drzwi. Bardziej przez ścianę niż przez nie był słychać, jak chłopiec coś mamrocze. Bredził coś o ptakach, jakoby miał skrzydła i zamieszkał w Ptasiej Krainie.
- Oh – mruknęła, przyjmując do wiadomości jego wyjaśnienie. W duchu odetchnął z ulgą. – Wszystko z nim w porządku?
- Oczywiście, kochanie – powiedział, unosząc kołdrę by wejść do łóżka.
- To dobrze. Dobranoc, skarbie.
- Dobranoc, najsłodsza – szepnął, całując jej czoło. A ona uśmiechnęła się rozkosznie, niezwykle zadowolona z tego objawu czułości.
I niemal tak nagle, jak się wybudziła ze swojego snu, tak zasnęła znowu, przytulając się do jego boku, z dłonią wplecioną w jego czarne włosy, kiedy ni to obejmowała go, ni to trzymała go przy sobie, jakby w obawie, że znowu jej ucieknie.

~*~

Z nowej perspektywy miasto zdawało się całkiem inne. Przez moment nawet zastanowiłam się, czy aby na pewno dam radę rozpoznać dom Hithaina ze wszystkich, tak bardzo podobnych. Ale kiedy kolejnym ruchem głowy obejrzałam się za siebie, znów wyłapałam to jedno okno, które teraz już było przymknięte.
- Bez paniki. Do tego cię uczono – szepnęłam do siebie, by dodać sobie animuszu.
Przesunęłam się do cienia komina, by umknąć z bladego światła księżyca. Sam fakt, iż byłam na dachu, zapewniał mi swobodę ruchów. Mało ludzi bowiem patrzy w górę, wszyscy są skupieni na ziemi i na sprawach iście przyziemnych. Jednak wiedziałam, że skoro Rzeźnik już tyle czasu unikał złapania, i to przez Wykonawców, musiał umieć obserwować i wybierać odpowiedni moment.
Nie pozostało mi więc nic, jak tylko czekać, skryta w cieniu komina.
Było to zarazem najgorsze, jak i najlepsze z wyjść.
Najgorsze, bowiem jeśli Rzeźnik tak naprawdę był poza zasięgiem mojego wzroku, nie miałabym najmniejszych szans, by go złapać.
Najlepsze, bowiem jeśli Rzeźnik był gdzieś w pobliżu, moje skakanie z dachu na dach na pewno przyciągnie jego uwagę, a wszelkie moje plany złapania go ległyby natychmiast w gruzach.
Zatrzymałam się tutaj zarazem po to, by dokonać szybkiej analizy sytuacji.
Z tego, co powiedział Hithain, Wykonawców w Geinwelm było trzech. Nie wiedziałam jeszcze, czy i pozostała dwójka jest na patrolu, jednak jeśli są, mogliby i oni wpaść na trop. A jeśli zachowywaliby się nierozważnie i skakali z dachu na dach, wywabiliby go może w moją stronę.
Wysunęłam jeden ze sztyletów. Berkhińska budowa pozbawiona jelca nadawała tej broni idealne predyspozycje do rzutu.
Zacisnąwszy w odpowiedniej pozycji palce na płazie dobrze wyważonej głowni, przesunęłam znów spojrzeniem po dachach okolicznych domostw, starając się ogarnąć wzrokiem jak największy teren.
Dzielnica Nieba nie należała do ekscytujących. Większość domów była taka sama. Zbudowane z cegieł i pokryte warstwą tynku bardzo rzadko kiedy wznosiły się na piętro. Większość miała tylko parter. Drogi, niby sieci pajęczyny ciągnęły się w samo serce Geinwelm, w stronę Dzielnicy Słońca i Pałacy Królewskiego. Wąskie przejścia między domami tworzyły ciemne zaułki, w których skrywali się żebracy. Następnego dnia zostaną wyrzuceni do slumsów, które otaczały mur miasta w całej jego wschodniej części.
Dachówki z wypalanej cegły były twarde, szorstkie, a zarazem łatwe do skruszenia. Zdałam sobie z tego sprawę całkiem niedawno, kiedy stąpając przyciśnięta do dachu, ledwo cudem nie rozwaliłam ich nieszczęsnemu mieszkańcowi. W ostatniej chwili nieciekawy i nienaturalny zgrzyt ostrzegł mnie o niebezpieczeństwie i zdążyłam ostrożnie się wycofać.
Tosgein był krajem, który jakimś cudem nigdy nie musiał się mierzyć z gniewem pogody. Zimowe grady omijały to miejsce z daleka, a wiatry nigdy nie były tak potężne, by narobić szkody. Dopiero lato, które powoli nadchodziło wraz z zapachem pyłku kwiatowego, potrafiło być uciążliwe. Niemal wiecznie bezwietrzna pogoda sprawiała, że upał stawał się nie do zniesienia.
Choć sama nie wiedziałam, skąd tyle wiem o pogodzie tego kraju.
Ruch, który dostrzegłam ledwie kątem oka, skupił mą uwagę natychmiast i do granic możliwości. Mimowolnie poczułam, jak nadal pozostając w bezwzględnym nieruchu, moje plecy, ręce i nogi spięły się, gotowe w każdej chwili do działania. Nie obróciłam głowi, by ruch nie zdradził mojej obecności – zamiast tego kątem oka obserwowałam ciemną sylwetkę, która przesuwała się powoli po dachach, idąc ku celowi, który musiał znajdować się gdzieś na prawo ode mnie. Upewniłam się, że trzymam nóż dobrze, że komin nie ogranicza mi możliwości rzutu, że księżyc nie zmienił swej pozycji oświetlając mnie, że powietrze pozostaje nieruchome jak zwykle, że wszystkie warunki i znaki na niebie sprzyjały mi do ruchu.
I czekałam.
Czarna plama na tle powoli się zbliżała. Jednak nadal miałam przeczucie, że Rzeźnik był za daleko, bym mogła dokładnie wycelować. Mężczyzna, bo łatwo szło to poznać po charakterystycznym chodzie o nieco rozkraczonych nogach, by nie zgnieść i tym samym uszkodzić tego, co dla mężczyzny było ważnego między nogami, dotykiem stopy zbadał kilka najbliższych dachówek, starając się znaleźć taką, na której mógłby bezpiecznie stanąć. A potem nagle, schylając się, rozejrzał dookoła uważnie, co mogłam dostrzec poprzez charakterystyczny ruch kaptura.
Czekałam.
Rzeźnik, nieświadomy mojej obecności w cieniu komina, zbliżał się. Z tej odległości nie mogłam mu się dokładnie przyjrzeć, ale po jego ruchach szybko zdałam sobie sprawę, że na pewno był wyszkolony. Nikt nie potrafił chodzić tak miękko, szybko i z gracją bez uprzedniego, długiego treningu. No i był dość niski.
Usłyszałam, jak dachówki pod jego stopami zgrzytnęły. Rzeźnik też zdał sobie z tego sprawę, bowiem szybko wyskoczył do przodu, ściągając nacisk nogi z tej dachówki. Przylgnął plackiem do dachu, starając się tak rozłożyć ciężar, by nic się nie stało.
Teraz.
Korzystając z okazji, że był maksymalnie zdezorientowany, wykonałam ruch ręką. Już podczas niego w mojej głowie dostrzegłam, jak ostrze przelatuje przez dzielący nas dystans i wbija się...
Zamachnęłam się, nie dbając już o to, czy ktoś mnie widzi czy nie. Sztylet zdradzi moją obecność. Równie dobrze mogłam wyskoczyć w stroju błazna i zacząć skakać.
Berkhiński sztylet przeszył bezgłośnie nieruchome powietrze. Na moment miałam wrażenie, że serce mi zamarło, a czas się zatrzymał. Niecierpliwość, adrenalina a zarazem strach wzbudziły się we mnie i na chwilę ręka mi zadrżała.
Ostrze wbiło się w materiał kaptura i przygwoździło go między dachówki. Przerażony nagłym atakiem na jego osobę Rzeźnik chciał się zerwać, jednak sztylet powstrzymał go. Uderzył czołem o dachówki.
Zerwałam się. Najszybciej jak mogłam ruszyłam w jego stronę, nisko pochylona, starając się nie rozwalać dachówek pod moimi stopami.
Rzeźnik dostrzegł. Chwycił sztylet, jednak ten tkwił już zbyt mocno i głęboko – nie dał rady go wyciągnąć. Poddał się, zamiast tego rozrywając ten fragment kaptura, który był przygwożdżony do dachu. Byłam niemal przy nim, kiedy ten już zerwał się na równe nogi. Zgrzyt pod jego stopami był niebezpiecznie głośny. Jednak nie przejmował się tym, kiedy dostrzegł jak niebezpiecznie szybko zbliżam się ku niemu.
Zaczął uciekać. Dobiegł do brzegu dachu. I skoczył w dół.
Już miałam skoczyć za nim, by go dogonić, jednak wtedy znowu dostrzegłam coś, co sprawiło, że zamarłam, spięta.
Na ulicę padał blask ognia. Zapewne pochodni. A ja słyszałam już kroki.
Patrol.
Padłam plackiem na dach, wciskając ciało w dachówki i tłamsząc w sobie przemożną chęć do odsunięcia się od twardych, chropowatych i zimnych dachówek, które swą nierównością wbijały mi się niewygodnie w uda, brzuch i piersi.
Klnąc w myślach najgorszymi, plugawymi przekleństwami jakie tylko mi się przypomniały, przycisnęłam twarz do dachu. Bo nie mogłam się poruszyć. Gdybym chciała gonić Rzeźnika dalej, musiałabym wstać i biec. A to już na pewno zwróciłoby uwagę Gwardii Królewskiej. A ciężko byłoby im wyjaśnić, że nie jestem Rzeźnikiem. Sztylety, jakże stereotypowe narzędzie zabójców, podoczepiane do moich ud z pewnością nie zachęciłyby do uniewinnienia mnie.
Kroki rozbrzmiewały coraz głośniej i wyraźniej. Aż dziwiłam się, że ludzie są w stanie spać przy tym zgrzycie zbroi i tupnięciach żelaznych butów.
Szybko rozpoznałam, iż było ich na patrolu sześciu. Szli w równych od siebie odstępach, a co drugi niósł pochodnię. Ze swojej niskiej pozycji nie mogli dostrzec mnie, rozpłaszczonej na dachu, jednak mimo to strach na moment ścisnął mi serce. Zmuszałam się, by pozostać w idealnym bezruchu.
Przez chwilę zdawało mi się, że zbrojni szli okrutnie wolno. Mimowolnie liczyłam ich kroki. Przeszli ich trzydzieści dwa, kiedy nagle zatrzymali się. Wyobraźnia podsuwała mi wizje, że stoją dokładnie pod domem, na którego dachu leżałam – logika jednak uciszała te myśli. Po wcześniejszym odgłosie, jak szli, wiedziałam że zatrzymali się dwa domy dalej. Miałam ochotę sprawdzić, co się stało, że się zatrzymali. Jednak wtedy wraz z ponownym dźwiękiem ich marszu odpowiedź nadeszła sama.
Rozdzielili się.
Trzy grupki po dwóch zbrojnych rozeszły się w różnych kierunkach. Słyszałam ich oddalające się kroki.
Miałam ochotę już teraz zerwać się i pobiec, by znaleźć jakiś trop Rzeźnika. Ale wiedziałam, że za wcześnie na to. Patrol był zbyt blisko. Zmusiłam się więc by zostać. I liczyć. Powoli, spokojnie liczyć w myślach, uspokajając z tą wyliczanką rytm serca i oddech.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
...
Siedem.
Osiem.
Dziewięć.
Dziesięć.
Gdzieś od szóstki mimowolnie wstrzymywałam powietrze. Teraz już pozwoliłam sobie je wyrzucić z westchnięciem pełnym ulgi, kiedy podniosłam się, rozmasowując, zbolałe od wbijających się dachówek uda. Na tą noc z polowania na Rzeźnika nici. Na pewno zachowa większą czujność. Może uda mi się go zaskoczyć juto?
Obejrzałam się na sztylet, który nadal tkwił wciśnięty między dachówki. Na czworakach przeczołgałam się do niego i chwyciłam rękojeść. Rzeczywiście utknął bardzo głęboko i mocno – miałam problemy z wyciagnięciem go. Wcisnęłam palce pod dachówkę, próbując ją ostrożnie i delikatnie, by jej nie zniszczyć, unieść. Przez moment tak się z nią siłowała, aż w końcu usłyszałam ciche trzaśnięcie. Przez moment zdawało mi się, że ją rozwaliłam. A to tylko w najlepszym razie. W najgorszym mogłam zniszczyć spoiwo i dach by się pode mną zawalił.
Jednak kiedy drżącą dłonią sprawdziłam dachówkę, zdałam sobie sprawę, że na szczęście nie zrobię nikomu niespodziewanej wizyty w środku nocy, spadając z dachu. Za do dachówka się obluzowała. Musiałam ją rzeczywiście ułamać, choć gdzieś w środku, w pobliżu spoiwa.
Wreszcie udało mi się wysunąć sztylet, wraz z kawałkiem tkaniny, który został po rozerwaniu kaptura. Materiał wydał mi się w dotyku znajomy, jednak nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go już wcześniej dotykałam.
- Przynajmniej mamy coś – szepnęłam. A choć owe coś to nie było wiele, tylko kawałek materiału, uśmiechnęłam się do siebie.
Zawsze jakaś poszlaka. Można paru tkaczy, krawców czy handlarzy przycisnąć do zeznań. A wtedy grono podejrzanych się zmniejszy.
I to znacznie.

~*~

Lekki, ciepły dotyk wybudził go ze snu.
Przez moment jego dziecięcy umysł spowijała pustka i mrok. A potem nagle, w pierwszej kolejności, zaczęły docierać do niego fakty z tego, co się dzieje.
Rudowłosa kobieta w czepku niani pochylała się nad nim, raz po raz wymawiając jego imię. Jej dłoń na jego drobnym, dziecięcym ramieniu co chwilę poruszała nim, by go wyrwać ze snu.
- Paniczu Naresie. Paniczu Naresie – powtarzała cierpliwie i z uśmiechem, czekając, aż uzmysłowi sobie, co się dzieje.
- Śniadanie? – spytał siadając na łóżku i przeciągając się.
Poranek był ciepły. Zbliżało się lato.
Ayna zachichotała, unosząc dłoń do ust. Jej śmiech wydał mu się słodki i ciepły. Bo taki był. Uśmiechnął się szeroko, wyciągając do góry ręce i pozwalając, by kobieta uniosła go, wyciągając z kołdry. Momentalnie znalazł się w jej ciepłym, czułym objęciu.
- Owszem, zaraz będzie śniadanie. Najpierw jednak trzeba się do tego śniadania przygotować. Chyba nie chcesz przed rodzicami stanąć w piżamie, nie poczesany?
- Nie chcę – przytaknął Nares, z uśmiechem wtulając policzek w ramię kobiety. I w swym zaspaniu pozwolił, by to ona go przebrała i poczesała.

~*~

Gotowe :3
Podoba się? Oczywiście, że tak xD ... Mam nadzieję...
No, powoli mamy zalążek akcji. A to na razie jeszcze nic, czeka was o wiele więcej!
Miłego czytania :3
Mam nadzieję, że tym razem o niczym nie zapomniałam.

~Podobało się? Komentuj!~

5 komentarzy:

  1. Rozdział bardzo mnie zaciekawił. Twoje opisy są świetne, czułam się jakbym sama znajdowała się w miejscach, które przedstawiłaś. Zauważyłam kilka literówek, głównie na początku tekstu.
    Mam nadzieję, że szybko napiszesz kolejną część.
    Pozdrawiam i życzę dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Yayyy! Rozdział! Miła niespodzianka po stuprocentowym zlaniu. Trzech kuzynów (kij, że dziesięcioletnich) z pistoletami, balonami i butlami na jedną biedną Mircię, uzbrojoną tylko w sikawkę. Ale my ni mówimy o mnie, tylko o nowym rozdziale Reni! Świetny! Cud, miód, naleśniki! Akcja powoli się rozwija i już nie mogę się doczekać następnej notki.
    Wesołych Świąt!

    OdpowiedzUsuń
  3. NIE BĘDĘ TAŃCZYŁA KANKANA POD MOSTEM.
    JUŻ KOMCIAM, MOTHER.
    JUŻ, CHWILKA...
    *czyta jeszcze raz, dla pewności*
    Ekhem...

    TE POŚCIGI! TE WYBUCHY! *O*
    AYNA VS. RZEŹNIK.
    AYNA WINS. FLAWLESS VICTORY - FATALITY! <3
    *sekretnie team Ayna*
    Ten...nie lubię Hithaina. I nie będę go parowała z Ayną.
    JH NA 100. JH NA 100.
    A żeby było tak sentymentalnie...
    JT NA 100.
    " - To dobrze. Dobranoc, skarbie.
    - Dobranoc, najsłodsza – szepnął, całując jej czoło. A ona uśmiechnęła się rozkosznie, niezwykle zadowolona z tego objawu czułości." STAWIAM ZAKŁAD, ŻE WKRÓTCE COŚ ZUEGO SIĘ Z NIMI STANIE. :>
    Nares, Ayna...
    ...
    MAM GDZIEŚ RÓŻNICĘ WIEKU.
    I SHIP THEM.
    MY OTP.
    WHEN NARES GROW UP
    THEY WILL BE TOGETHER.
    I FEEL IT IN MY BONES.
    "WELCOME TO THE NEW AGE, TO THE NEW AGE..."
    *w tle "Radioactive"*
    <3
    ~ The Evil Queen

    OdpowiedzUsuń
  4. ...ja nie moge, ale sie wszyscy zebrali! Nawet Evil Queen sie pojawiła XD "A żeby było tak sentymentalnie..." Dokładnie, mnie tez chwyciło na wspomnienia XD Moze nawet nasza Rencia wroci na stare śmieci... No, ja tam ciagle mam nadzieje ;)
    No, ja wpadłam, sie przywitałam, to lece czytać od poczatku "XD

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rozdzialik :D. W pewnym momencie czytania po prostu zaczęłam śmiać i szczerzyć jak głupia. W żadnym razie nie próbuję (i nie chcę) Cię obrazić wręcz przeciwnie (ale kto ogarnie moją zrytą psychikę i reakcje? >.<) Ten rozdział jest taki... no nawet nwm jakiego pozytywnego stwierdzenia użyć xD. Zajebisty? Tak, to chyba dość dobrze podsumowuje moje odczucia. I tak sb siedzę z bananem na mordzie, śmiejąc się w sposób odrobinę psychiczny (jak cała moja osoba >.<) oświetlona jedynie niebieskim blaskiem z telefonu. No cóż to ja pędzę czytać dalej :3.

    OdpowiedzUsuń